REJS W CIEŚNINY DUŃSKIE 2002
Kolejnym rejsem był rejs w Cieśniny Duńskie.
Tym razem w skład załogi mieli wejść:
- Jacek - weteran wszystkich moich dotychczasowych rejsów (Szwecja
2000, Norwegia 2001 i nie tylko),
- Yoda - z nim pływaliśmy rok wcześniej (Norwegia 2001),
- Marcell - bez doświadczenia żeglarskiego, ale za to z górą
szczerych chęci,
- Daniel - jemu też zapału nie brakowało,
- Ja - czyli Andrzej,
Gdy przyjechałem
do Szczecina 2 lipca, na miejscu
już była większość załogi. Brakowało tylko Yody, on miał do nas
dołączyć następnego dnia, już po drodze. Jeszcze przed moim przybyciem
Jacek z pomocą reszty zorganizował zaopatrzenie na cały rejs. Był
wieczór. Ruszyć mieliśmy rano.
O godzinie ósmej uruchomiliśmy silnik. Początek był
dość typowy - przynajmniej jak dla mnie. Pierwszym przystankiem była
Trzebież. Tankowanie paliwa i odprawa graniczna. Kwadrans przed
piętnastą przekroczyliśmy granicę niemiecką. W Ueckermunde znaleźliśmy
późnym się popołudniem. Yoda już czekał na nas na kei. Potem się
zaczęliśmy
integrować.
ZŁE DOBREGO POCZĄTKI

Z Ueckermunde wyszliśmy o ósmej rano. Po dłuższym
czasie płynięcia, okazało się, że musieliśmy wrócić do portu. Ponownie
wypłynęliśmy o wpół do dwunastej. Potem zmierzaliśmy dalej wodami
wewnętrznymi na północny zachód. Dzień zakończylismy w Kroeslinie.
Stamtąd wyszliśmy na akwen Greifswalder Boden. Popłynęliśmy na wyspę
Ruden. Potem skierowaliśmy się na Greifswalder Oie. Po wejściu w główki
portu okazało się, że jedyne czynne miejsce postojowe to stanowisko
statku ratowniczego - tam nie mogliśmy stanąć. Zawiedzeni ruszyliśmy w
kierunku Sassnitz. Dotarliśmy tam w środku nocy.
Z Sassnitz wyszliśmy dopiero po południu. Żadna
strata. Po wyjścu za główki staliśmy z niemal zwisającymi żaglami. Do
wpół do czwartej rano dobrnęliśmy do trawersu latarni Arkona. Wiatr
powoli zaczynał się ruszać. Wczesnym popołudniem zawitaliśmy do
Klintholmu. Zjedliśmy spokojnie obiad i ruszyliśmy dalej. Zaraz po
północy weszliśmy do Stubekobing, ale tam też nie staliśmy długo. O
siódmej już stawialiśmy żagle. Wiatr zrobił się korzystny i w bardzo
przyjaznej ilości. Na pokładzie sielanka. Na obiad coś co musi się
zdarzyć przynajmniej raz na każdym rejsie - placki ziemniaczane.
Wieczorem zawinęliśmy do Kerteminde.
KERTEMINDE

Rano przy śniadaniu któryś z kolegów opowiedział mi
pewne zdarzenie. Otóż, gdy poprzedniego wieczora szedłem zapłacić za
postój, moich wspaniałych załogantów zagadął ktoś ze stojącej obok
łódki. Wywiązała się rozmowa. Oczywiście sąsiedzi pytali skąd
przypłyneliśmy. Tu niestety nastąpiła konsternacja. Po dłuższej chwili
gorączkowego studiowania mapy, coś odpowiedzieli. Usłyszawszy te
opowieść postanowiłem przeprowadzić szkolenie. Tak jak siedzieliśmy
przy stole, kazałem każdemu po kilka razy powtarzać nazwę portu, w
którym staliśmy. "Kerteminde","Kerteminde". Powtórzyliśmy to też kilka
razy chórem. Zaraz po śniadaniu wyszliśmy z portu. Wiało bardzo
przyjemnie, 4B z korzystnego kierunku. Do popołudnia rozwiało się
jeszcze bardziej, "Dobry" frunął baksztagiem. Przez dłuższy czas GPS
pokazywał prędkość powyżej 7 węzłów, maksymalnie 8,1 (w teorii to się
nie miało prawa zdarzyć).
Późnym wieczorem dotarliśmy do Arhus. W
porcie sporo miejsca, ale dla małych łódek. Mieliśmy problem by znaleźć
miejsce o szerokości conajmniej 3,70m. Pomógł nam jakiś starszy
Duńczyk. Stanęliśmy, zaraz obok jego jachtu. Wypadało zejść i zamienić
kilka słów. Reszta załogi ustawiła się na burcie przysłuchując się
rozmowie. Niestety, pan ów nie władał językiem angielskim. Zapytał
tylko "von ? zu?", czyli że skąd płyniemy. Chcąc odpowiedzieć wydusiłem
z siebie tylko "Ke...., Ke....". Reakcja załogi była spontaniczna i
natychmiastowa: "KERTEMINDE !!!". Pan Duńczyk nieco się speszył, ale
skończyło się śmiechem.
TAM, GDZIE NAWET DZIOBU NIE WIDAĆ

Następnego dnia ruszyliśmy dalej, na południowy
zachód w kierunku otwartego morza. Wiatr znów korzystny. Wieczorem
jednak pogoda wyraźnie zaczynała się pogarszać. Przed 22 zrzuciliśmy
żagle.Wkrótce zaczęło lać i rozwiało się. Zdecydowaliśmy się wejść do
pobliskiego Ebeltoft. Aby się tam dostać trzeba było pokonać zatoczkę,
liczącą około sześciu mil. Staraliśmy się znaleźć w porcie jak
najszybciej. Jednak w połowie drogi widzialność drastycznie spadła -
Jacek, który stał przy sterze, twierdzi, że chwilami nie widział nawet
dziobu - wobec czego doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie
odczekać na wodzie, niż przy braku widoczności wchodzić do portu.
Ostatecznie w Ebeltoft stanęliśmy po północy.
Do rana rozwiało się już na serio. O wyjściu nie
było mowy. Pierwsi odważni wychodzili dopiero późnym wieczorem. My
zdecydowaliśmy się zaczekać. Główki minęliśmy o świcie. Wreszcie po
długim postoju mogliśmy postawić żagle. Skierowaliśmy się na Laeso,
niewielką duńską wyspę. Dotarliśmy tam po siedemnastej, krótkie
zwiedzanie i płyniemy dalej. Noc spędziliśmy w morzu. Wcześnie rano
dotarliśmy do Osterby, leżącego na wyspie Laeso. Niestety nie było tam
miesjca dla nas, więc stanęliśmy przy stacji benzynowej. Niestety już
po dwóch godzinach na pokład władowały się jakieś potworne buciory, na
ich końcu znajdował się "pompiarz", wyrażał się dość jasno, choć nie
koniecznie po angielsku. Ruszyliśmy więc dalej. Kierunek Skagen.
Czas
był najwyższy, by znaleźć wreszcie miejsce, gdzie możnaby spokojnie
stanąć, nie przejmując się, że komuś będziemy zawadzać. Po wejściu do
Skagen, nie zanosiło się na to. Było sobotnie popoułdnie. Jachty stały
przy wszystkich kejach. A my byliśmy jednym z dwudziestu jachtów, które
właśnie weszły do portu z zamiarem postoju. Stanęliśmy alongside, jako
dziewiąty jacht od kei. Zasady są takie, że zanim jeden dobrze
przycumuje, to już dwóch następnych stoi przy jego burcie. Ale tylko my
wyglądaliśmy na zaszokowanych, reszta chyba dobrze znała lokalne
zwyczaje. Dotarcie z jachtu na keję trwało dobre dziesięć minut.
Zastanawiało mnie co ma zrobić ktoś stojący przy samej kei, chcący
odpłynąć.
Odpowiedź przyszła rano. Przed dziesiątą nagle
wszystkie jachty zaczęły wychodzić - siłą rzeczy my też. Kolejnym
wyzwaniem, było zatrzymanie się przy kei, gdzie można było zatankować
wodę. Takich jak my było conajmniej tuzin. W końcu ruszyliśmy w morze.
Wiatr i tym razem nie zawodził. Płynęliśmy dokładnie na wschód. Około
północy znaleźliśmy sie w szwedzkich szkierach. Zaczął się nocny slalom
między skalnymi wysepkami. Chyba zrobiło to spore wrażenie na mniej
doświadczonej części załogi. O czwartej rano stanęliśmy w Goeteborgu.
GOETEBORG

Chwilka na spanie i ruszyliśmy na podbój miasta.Do
centrum był spory kawałek tramwajem. Na jacht dotarliśmy późnym
wieczorem. Następnego dnia od rana zabraliśmy się do roboty. Na tapecie
znalazło się łożysko wału. Próbowaliśmy je wymienić - bezskutecznie.
Straciliśmy kilka godzin, bez efektu. Trzeba było zostawić stare.
Wyszliśmy z portu wczesnym przedpołudniem. Przy manewrach uszkodziłem
przednią lampę pozycyjną - nie pierwszy raz. Po chwili postawiliśmy
żagle. Zachód słońca sprawił nam miłą niespodziankę, miało miejsce
rzadkie zdarzenie. Ostatni promień zachodzącego słońca był zielony.W
nocy weszliśmy do Varbergu. Od rana zaczęliśmy poszukiwania nowej
lampy, bezskutecznie. Popłynęliśmy dalej z kloszem połatanym taśmą
klejąca i papierem zabarwionym za pomocą czerwonego długopisu.
Skierowaliśmy się dalej na południe. Celem miało być Roskilde. Tam byli
znajomi. Postanowiłem zrobić im niespodziankę. Lecieliśmy z wiatrem.
Około północy byliśmy u wejścia do Isefjordu. Zdecydowaliśmy się
zatrzymać się w Hundested. Do Roskilde brakowało jeszcze około 25 mil.
Od rana pogoda pod zdechłą żabą. Deszcz. Nikomu nie
chciało się wystawiać nosa. W radiotelefonie usłyszałem rozmowę dwóch
znajomych jachtów. W obawie, że możemy się minąć po drodze do Roskilde,
odezwałem się. Zdziwienie było spore. Niedługo potem ruszyliśmy. Na
miejscu byliśmy pod wieczór. Na kei znajome twarze. Wieczór w dobrym
towarzystwie. Następnego dnia porządki i wyprawa do miasta.
Wypłynęliśmy znów niezbyt wcześnie. Na otwartym morzu byliśmy dopiero
wieczorem.
SUND

Do Kyrkbaken, na wyspie Ven weszliśmy przed ósmą
rano. Półtorej godzinki zwiedzania i płyniemy dalej. W południe
znaleźliśmy się w marinie królewskiej, w Kopenhadze. Był już tam polski
jacht "Jurand", spotkaliśmy go już rok wcześniej w Bergen. Reszta dnia
to
zwiedzanie miasta.
Następnego dnia popłynęliśmy na wyspę Flakfort. To
całkowicie sztuczna wyspa, na której znajdują się zabudowania obronne.
Oczywiście nie omieszkaliśmy ich zeksplorować. Wieczorem ruszyliśmy w
kierunku Limhamn, dotarliśmy tam po niespełna dwóch godzinach. Następny
dzień spędziliśmy w porcie. Morze nie było łaskawe. W porcie z resztą
też nie było ciekawie, deszcz. Wypłynęliśmy dopiero po półtorej doby
postoju. Najpierw w kierunku kanału Falsterbo, a po jego przejściu na
wschód, wzdłuż południowego wybrzeża Szwecji. Noc minęła spokojnie.
Wczesnym rankiem przyszła gęsta mgła. Jeszcze przy
słabej widzialności weszliśmy do Simrishamn. Zamiast skierować się do
mariny, wpłynęliśmy do portu rybackigo. Był w samym centrum, a my
chcieliśmy stanąć tylko na śniadanie. Na wejściu co prawda widniała
tablica, że jachty płacą 260 koron - czyli dwa razy więcej niż w
marinie - my się jednak nie przejęliśmy. Po zacumowaniu ruszyliśmy w
poszukiwaniu piekarni. Potem zabraliśmy się za przygotowywanie posiłku.
W pewnej chwili na pokładzie zjawił się chłopiec, chciał pobrać opłatę
portową. Po próbie dyskusji odesłał mnie do szefa portu, który stał
nieopodal na kei. Poszedłem więc do niego i starałem się wytłumaczyć,
że my tylko na chwilę i takie tam. On stwierdził, że w jego porcie
jachty, jeśli stoją dłużej niż godzinę, muszą płacić. Z pewnością
siebie ruszyłem ręką by spojrzeć na zegarek. Zaskoczenie było spore,
zegarek pokazywał, że do portu wpłynęliśmy dokładnie 60 minut
wcześniej. Udało się jedynie wybłagać pięć minut, po czym skoczyłem na
pokład i ruszyliśmy.
POWOLI W KIERUNKU DOMU

Jeszcze przed wieczorem dotarliśmy do Nexo. Jak
można się było spodziewać stało tam kilka polskich jachtów. Między
innymi dobrze nam znany "Jurand". Z Nexo wyszliśmy po dobie, warunki
nie
pozwoliły by zrobić to wcześniej. Na morzu była spora fala. Po wyjściu
zza osłony Bornholmu jeszcze wzrosła. Wiała regularna szóstka. Pierwszy
raz w rejsie na twarzach załogi pojawiło się delikatne zazielenienie.
Siedząc pod pokładem usłyszałem osobliwy dialog. Marcel do Yody: "Yoda
będziesz rzygał?", na co Yoda odparł: "Pierw muszę pozmywać szklanki".
Po czym zszedł pod pokład i zabrał się za zmywanie. Po chwili wybiegł
na pokład. Niestety nie dobiegł do relingu i miał do posprzątania także
pokład.
Rankiem ujrzeliśmy polskie wybrzeże. Ze względu
jednak na konieczność halsowania do Świnoujścia, dotarliśmy na miejsce
po następnych osiemnastu godzinach. Przy kei GPK uciąłem ciekawą
pogawędkę z celnikiem:
- Dzień Dobry.
- Dzień Dobry. A skąd płyniecie?
- A z Nexo,
- Kaziu, - rzekł zwracając się do WOPisty, któremu
podał paszporty - pisz "Bornholm". A jakie to zakupy wieziecie?
- A nic. - powiedziałem, początkowo w ogóle nie
rozumiejąc o co pyta,
- Gorzałki żadnej ?
- Nie, nie mamy.
- To jak? Będziemy sprawdzać? Wyciągać worki z
żaglami o trzeciej rano?
- Cóż, jak trzeba. Ale na prawdę nic.
- No a piwko. Ile to macie piwa?
- Też nie mamy.
- No kur**, przepraszam, do jasnej cholery płyniecie
z Dani i nie kupiliście piwa?!?
- No nie. Mieliśmy trochę z Polski, ale już
wypiliśmy.
- No tak, - wyraźnie niezadowolony z mojej
odpowiedzi - a dlaczego tylko polscy żeglarze przypływają o tej porze.
Niemcy to najpóźniej o szesnastej. A jak o tej porze przypływa jacht to
wiadomo, że polski. No bo wie pan, przyłożyłoby się główkę do poduszki.
No! Ale co tam? Racja, to w końcu służba.
- No wie pan - ciągnę, lekko już rozbawiony - my też
chcieliśmy przypłynąć wcześniej, ale pogoda, rozumie pan.
- A tak, tak. - podchwytuje temat celnik - Teraz to
proszę pana te wiatry takie dziwne, raz to z prawej zawieje, raz to z
lewej zawieje. A wie pan, ostatnio tam z niemieckiej strony - z okien
budki celników widać prawie granicę niemiecką - to szła taka chumura.
Ale wie pan taka wielka. I się tak kręciła. I się tak kotłowało. -
tutaj celnik gestykuluje obiema rękami - Szesnaście lat służę na tej
budce i czegoś takiego nie widziałem. I mówię do Kazia: "Kaziu będzie
lało!!!" I wie pan co?
- Taaak?
- Rzeczywiście lało !!!
Na szczęście w tym momencie Kaziu skończył badać paszporty. Rozweselony
wynurzeniami meteorologicznymi celnika wróciłem na jacht. Chwilę potem
znaleźliśmy się przy kei, na Władysława IV.
Rano ruszyliśmy już po raz ostatni. W Szczecinie
byliśmy około siedemnastej. Pierwsze porządki, potem grill i piwo. Rano
zerwaliśmy się o siódmej. Pierw wynieśliśmy bagaże. A potem cały
jachtowy sprzęt wystawiliśmy na brzeg do suszenia i wietrzenia. Pod
spodem specjalna grupa zajęła się sprzątaniem zęz. Robota z pełnym
rozmachem. Do piętnastej wszystko było jak trzeba. Można więc było
wracać do domu. Do zobaczenia......
Copyright by Andrzej Jaworski (c) 2000-2010