REJS DO NORWEGII 2001:
Pomysł był prosty popłynąć do
Norwegii, zobaczyć fiordy i wrócić. Niby
banalne...
Tym razem zaczęliśmy w Thyboroen na zachodnim wybrzeżu półwyspu
Jutlandzkiego. Jachtem miał być ponownie S/Y "Dobry". Dzielny i
sprawdzony, stalowy kecz bermudzki. W skład naszej ekipy wchodzili:
- Adaś - wilk morski, z nim to żeśmy nie jedno razem....,
- Wojtek - oj z tym też nie jedno razem, już razem pływaliśmy na
"Dobrym" (vide Szwecja 2000),
- Jacek - kuk nad kukami, pływaliśmy razem na "Dobrym" i nie
tylko
(vide Szwecja 2000),
- YoDa (Artur) - kolega z Politechniki Poznańskiej, pojęcie o
żeglarstwie z jednego obozu na Mazurach. Strasznie cudaczny - nie
sposób się z nim nudzić,
- Zeniu (Tomek) - kolega z liceum (z Jackiem chodziliśmy do jednej
klasy) - nigdy wcześniej nie żeglował,
- Ja czyli Andrzej,
Na kei stawiliśmy
się wcześnie rano 28 lipca. Część
dotychczasowej załogi
jeszcze spała.Wymiana załóg przebiegła dość sprawnie. Jak zwykle na
jachcie było już prawie całe zaopatrzenie, a nawet część naszych
rzeczy. Przywieźliśmy ze sobą resztę bagaży i świeżą żywność. Tej
drugiej było całkiem sporo - samochód którym przyjechał Jacek
przypominał sklep warzywniczy.
Wyszliśmy w morze gdy tylko byliśmy
zapakowani. Pierwszy posiłek postanowiliśmy zjeść na wodzie. Za
główkami okazało się, że fala jest całkiem wysoka - nie mogliśmy tego
widzieć z portu schowanego w głębi lądu. Zrobienie obiadu okazało się
sporą trudnością, ale dla niektórych zjedzenie jego okazało się jeszcze
trudniejsze. Podczas gdy Zeniu i YoDa - poraz pierwszy oglądający morze
z tej strony - "wietrzyli" się na pokładzie, Adaś próbował powstrzymać
chorobę morską za pomocą "Lecha Pilsa". Po jakimś czasie nawet
"wietrzenie" przestało działać i YoDa postanowił scementować z Zeniem
"braterstwo w bólu" ... całe szczęście, że Zeniu - siedzący po
zawietrznej YoDy - miał na głowie kaptur... Dalszą część przelotu do
Norwegii nasze żółtodzioby spędziły w kojach, wychylając się co jakiś
czas żeby zajrzeć do wiaderka. Gdy usłyszeli, że ląd już jest blisko -
momentalnie byli zdrowi. Pierwszym portem Norwegii był Farsund.
Pierwszy kontakt z lądem był powodem do wielu radosnych okrzyków.
Następnego dnia gdy wypłynęliśmy na morze
odpięła się część
topwanty,
przy pierwszym salingu. Zafalowanie było zbyt duże by na miejscu wejść
na maszt. Musieliśmy wrócić do portu. Zaraz potem wróciliśmy na morze.
Wiało dokładnie "w mordę". Do wieczora rozwiało się do 6 w porywach do
7. Halsowaliśmy pod bardzo strome i krótkie fale. Na mapie w tym
miejscu widniał napis "Dangerous Waves" - teraz już wiedzieliśmy
dlaczego. Przed zmrokiem weszliśmy do portu Lista. Tam przeczekaliśmy
do rana. Z Listahamna wyszliśmy dopiero przed południem. Wiatr
już trochę zelżał, ale niestety kierunek pozostawał nadal niekorzystny.
Co gorsza prognozy nie zapowiadały poprawy. Ze słabym, przeciwnym
wiatrem kierowaliśmy się dalej na północ. Nad ranem dnia następnego
znaleźliśmy się u wejścia do Egersundu, cieśniny-fjordu w kształcie
litery L. Postanowiliśmy zatrzymać się na kilka godzin w niewielkiej
przystani Hovland. Dalej skierowaliśmy się wzdłuż fjordu, ku jego
północnemu wyjściu. Po powrocie na otwartą wodę płyneliśmy znów na
północ przeciw słabemu wiaterkowi - częściowo wspomagając się
silnikiem. Do długo wyczekiwanego Stavanger zbliżyliśmy się dopiero w
czwartek rano. Akurat pełniliśmy z Zeniem wachtę świtową. Jeszcze przed
godziną 0800 postanowiłem go zwolnić. Na pokładzie zostałem sam. Potem
doszedłem do wniosku, że nie obudzę następnej wachty aż nie będzie to
szczególnie konieczne. Skończyło się na tym, że manewry portowe także
wykonywałem samemu.
STAVANGER I PIERWSZE FIORDY
W Stavanger staliśmy do wieczora, w
międzyczasie zmieniając marinę. W samym miasteczku odnaleźliśmy (to
chyba dużo powiedziane - bo było to w samym porcie) coś o czym część z
nas słyszała, nie wierząc w to za bardzo. Otóż był to budynek lokalu z
wielkim szyldem na fasadzie: "Na zdrowie i budowie" (obok szyldu, do
ściany przymocowana była betoniarka ;). Stavanger opuściliśmy po
osiemnastej. Następnym celem był Lysefjord. Wcześniej jednak musieliśmy
znaleźć czynną stację benzynową, które to zadanie wcale nie było takie
łatwe.
U wejścia do fjordu znaleźliśmy się już po zachodzie słońca.
Fjord przebyliśmy już w zupełnej ciemności. Na jego końcu znaleźliśmy
się przed świtem. Rano okazało się że jacht stoi w górach. Otaczały nas
pionowe skalne ściany o wysokości dochodzącej do tysiąca metrów. Cały
dzień spędziliśmy na dotarciu na szczyt jednej z gór, na którym
znajdowało się "schronisko". Lysebotn (bo tak nazywało się miejsce
gdzie cumowaliśmy), opuściliśmy dopiero w sobotę rano. Wracając przez
Lysefjord podpłynęliśmy do wodospadu. Odpływając od niego natknęliśmy
się na polski jacht "Jurand".
Dalej skierowaliśmy się do Sand -
niestety niewiele z tego pamiętam gdyż ze względu na dość
poważną niedyspozycję większość dnia spędziłem w koi. Z Sand
popłynęliśmy do Jelsy. Spędziliśmy tam troszkę ponad godzinę - nic
porywającego nie chciało nas tam zatrzymać. Następnie popłynęliśmy do
Boden Kirke (może Bokn Kirke - kto to wie), zacumowaliśmy tam zaraz
przed czwartą w nocy. Rankiem okazało się, że i tam nie ma nic
nieprawdopodobnie interesującego. Atmosferę podgrzał dopiero dziwny,
prychający obiekt, znajdujący się w wodzie, tuż obok jednej z łodzi
rybackich. Było kilka teorii co to - ja sądziłem, że to nurek. Po
bliższych oględzinach, okazało się, że to ranny delfin. Z racji, że w
Stavanger ktoś pytał o takiego delfina, postanowiliśmy powiadomić
policję. Po tym fakcie postanowiliśmy niezwłocznie opuścić port.
Skierowaliśmy się na otwarte morze. Wiatr był słaby i z przeciwnego
kierunku. Adam szlał na pokładzie: "wybierzmy jeszcze genuę", "czemu
nie
możemy iść ostrzej !!!" Na niewiele się to zdało. Całą noc spędziliśmy
na halsowaniu po płaskim morzu, przez cały czas oglądając nasz cel -
wyspę Utsira. Osiągnęliśmy go dopiero przed ósmą rano. Dokonaliśmy,
krótkiego rozpoznania terenu i po trzech godzinach płynęliśmy już
dalej. Po południu dotarliśmy do wyspy Espeaver. Okazało się, że
znajduje się tam przepiękny i do tego bardzo rozległy, ogród. Nas
niestety ciągnęło dalej na północ. Po dobie żeglugi, przy
niekorzystnych
słabych wiatrach, dotarliśmy wreszcie do fiordu, na końcu którego
znajdowało się Bergen.
BERGEN, CZYLI PUNKT ZWROTNY
Do Bergen
wpływaliśmy przy padającym deszczu.
Jedynym rozgrzewającym faktem, było to, że przy kei stał "Jurand", do
którego od razu ustawiliśmy się alongside. Było to i korzystne i
przyjemne. Przyjemne, bo większą grupą mogliśmy uderzyć na miasto.
Korzystne, bo Bergen to już prawie rasowe "wody pływowe" (w rozumieniu
PZŻ). Niestety nasze plany wynajęcia samochodu upadły szybko w
konfrontacji z kosztami takiego przedsięwzięcia. Resztę naszego
półtoradobowego postoju spędziliśmy na regeneracji - ducha, ciała i
sprzętu. Wyszliśmy wcześnie rano. Kierowaliśmy się już na południe.
Pogoda nadal nie była zachwycająca.
Do północy dotarliśmy do miejscowości Jondal, położonej w fiordzie
otoczonym wysokimi szczytami. Mimo późnej pory postanowiliśmy dokonać
rozpoznania. Jego wynikiem było odnalezienie sklepu i przystanku
autobusowego, na którym zatrzymywał się skibus (!!!). Poszliśmy spać
pełni zapału do białego szleństwa - niestety gdy rano zadzwonił budzik
narciarskie pomysły nie dały się rozbudzić. Skończyło się na wykupieniu
ze wspomnianego sklepu całego zapasu chleba - był bardzo podobny do
polskiego, nawet pod względem ceny.
Zaraz po południu opuścilismy
Jondal. Udaliśmy się do Gjerdmumdshamn, gdzie zatrzymaliśmy się na pół
godziny (daję słowo, zupełnie nie pamiętam tego miejsca - mam tylko
zapis w dzienniku). Płynęliśmy dalej powoli zmierzając w kierunku
wyjścia na morze. Po północy zaczął wiać nieprzyjemny, porywisty wiatr.
Prawdopodobnie ze względu na górzyste ukształtowanie wokół, szkwały
przychodziły z różnych kierunków i osiągały znaczną siłę. Schowaliśmy
się do małego porciku, do którego wpłynęliśmy wąskim przejściem miedzy
skałami. Keja, przy której stanęliśmy była bardzo dobrze osłonięta.
Było przed czwartą nad ranem. Usłyszawszy gramolenie się w koi w
przejściówce - w której spał YoDa - postanowiliśmy stwarzać
pozory, że nadak płyniemy. Nie udało nam się jednak powstrzymać
śmiechu, gdy
YoDa w pełnej gotowości do wachty - w sztormiaku itd. - chciał wyjść na
pokład.
Od rana zabraliśmy się za sprzątanie i przygotowania do wyjścia w morze
na dłuższy czas.
KONIEC FIORDÓW, WRESZCIE TROCHĘ MORZA
Wyszliśmy po południu. Na otwartym morzu byliśmy
wczesnym wieczorem. Widzialność była bardzo słaba. Wkrótce znaleźliśmy
się pod kloszem gęstej mgły. Po jakimś czasie na pokład wyrwały mnie
energiczne okrzyki. Przed dziobem majaczyła wielka pomarańczowa plama.
Dopiero gdy dostrzegliśmy, że z jednego z jej końców wystaje łańcuch
kotwiczny - rozpoznaliśmy ją jako statek. Było to możliwe dopiero z
odległości nie większej niż 50m. Dopiero wtedy dotarło do naszej
świadomości jak gęsta jest ta mgła. Statek - dwustumetrowy tankowiec -
minęliśmy od strony jego rufy. Po niespełna półgodziny dobiegł nas
sygnał "R" nadawany przez jakiś statek. Oznaczało to "ostrzeżenie o
możliwości zderzenia". Niestety z racji, że nie mogliśmy zlokalizować,
z którego kierunku dobiega sygnał - nie zmianiliśmy kursu. Po chwili
ujrzeliśmy kolejną pomarańczową plamę, po zbliżeniu okazało się, że
przed nami zanjduje się, obiekt identyczny z tym sprzed niecałej
godziny. Poczułem się nieswojo. Mgła ma jakąś swoją magiczną atmosferę.
Miałem dziwne wrażenie, jakbyśmy zatoczyli koło - przyszły mi na myśl
wszelkie opowieści o Trójkącie Bermudzkim i jemu podobnych. Na
szczeście udało się odczytać nazwę - to nie był ten sam statek, wielka
ulga.
Z mgłą borykaliśmy się jeszcze przez ponad dobę,
albo może nawet dwie. Po czym powoli, zrazu nieśmiało zaczęło wychodzić
słońce. Ostatecznie wyjrzało na dobre. Wieczorem nasz wspaniały i
nieugięty w swym uporze wędkarz Wojtuś, osiągnął pierwszy (i chyba
jedyny) poważny sukces. Udało mu się złowić tyle ryb, że nie bardzo
wiedzieliśmy co z nimi zrobić. No może wyjątkiem był Jacek, w każdym
razie starczyło ich na niejeden posiłek. Następnego dnia, korzystając z
sierpniowego słońca, którego nie było nam dane zaznać w ciągu minionych
tygodni, postanowiliśmy się wykąpać. Żeglowaliśmy jeszcze przez dobę.
ESBJERG I DALEJ KU POŁUDNIOWI
Morze dotąd
łaskawe, postanowiło przypomnieć
delikatnie pod koniec o sobie. Przed podejściem do Esbjergu rozwiało
się do regularnego 6B. Wchodziliśmy do portu z wiatrem. Na farwaterze,
gdzie następowało nagłe spłycenie, tworzyły się bardzo strome fale.
Nasz biedny bączek niemal przeganiał nas z nadejściem kolejnych "gór
wody", byłem pewien, że przewróci się i urwie - na szczęsicie tak się
nie stało.
Do portu weszliśmy wieczorem, po 99 godzinach,
żeglugi. Zostaliśmy tam do następnego popołudnia. W międzyczasie
usunęliśmy kilka drobnych usterek, powstałych w czasie dość długiego
przelotu.
Z Esbjergu wypłynęliśmy następnego dnia po
piętnastej. W ciągu niecałej doby znaleźliśmy się na Helgolandzie.
Wyspie
o nietypowej urodzie oraz o dużej ilości sklepów bezcłowych. Nie
spędziliśmy tam jednak zbyt dużo czasu. Zaczynał się korzystny prąd.
Miało to dla nas duże znaczenie, bowiem zamierzaliśmy w
kierunku Cuxhaven, leżącego przy ujściu Łaby. Występują tam silne
pływy, wraz z wartkim nurtem rzeki. Na podejściu na rzekę znaleźliśmy
się wieczorem. Wiatr był silny i niekorzystny. Płyneliśmy na silniku.
Jachtem trzepało jakbyśmy jechali po katroflisku. Powodem była bardzo
dziwna, nieregularna fala - wytwór przeciwnego wiatru i prądu rzeki
oraz korzystnego prądu pływowego. Do portu dotarliśmy po północy. Nie
zniechęciło to nas jednak i postanowiliśmy wziąć rowery dostępne w
marinie i pojechać do odległego o 10 minut jazdy, centrum.
KANAŁ KILOŃSKI
Następnego dnia wyszliśmy z portu przed dziesiątą. W
śluzie, na wejściu do Kanału Kilońskiego znaleźliśmy się zaraz po
południu. Było to jednak zbyt późno by pokonać niemal stukilometrowy
kanał jeszcze tego dnia. Zatrzymaliśmy się więc w połowie drogi w
Rendsburgu, nie wolno tam bowiem pływać jachtom w nocy. Adam szalał z
pomysłem by złapać kaczkę i przyrządzić ją na pokładzie. Jacek już
roztaczał wizję jak się do takiego drobiu zabrać. Reszta też żywo
udzielała się w dyskusji. Na szczęscie załodze starczyło entuzjazmu
jedynie do głośnego roztrząsania problemu, nie zaś do wcielania jego w
życie. Wobec czego nawet Adaś traktujący to wszystko, jako jedyny,
całkiem serio, musiał skapitulować - na to z resztą liczyłem. Następny
dzień zaczął się wyjątkowo późno. Do wyjścia na Bałtyk dotarliśmy
popołudniem. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w Laboe, bo obejrzeć
łódź podwodną i ruszyliśmy wreszcie na Nasze Morze.
BAŁTYK, CZYLI WŁASNE ŚMIECIE
Noc spędziliśmy
żeglując. Rano minęliśmy most w
cieśninie Fehmarnsund. Wkrótce zabrakło wiatru. Przedpołudnie i
większość popołudnia upłynęło nam pod znakiem warczącego silnika. Z
tego powodu zatrzymaliśmy się na chwilę w Rostocku - potrzebne było
paliwo. Wychodząc stamtąd "zahaczyliśmy" też o Warnemunde. Na morzu
byliśmy przed trzecią w nocy. Wiatru tym razem było nieco więcej. Około
szesnastej zatrzymaliśmy się w Darser Ort - małym porciku, w którym
stacjonowała tylko jednostka ratunkowa. Główną atrakcją tego miejsca
była plaża dla nudystów. Po krótkim spacerze - zgodnie wszyscy w
ciemnych okularach - ruszyliśmy dalej. Kolejna noc w morzu, wiar nadal
słaby. Rankiem dotarliśmy do Stralsundu - mieliśmy plan by popłynąć
przez wewnętrzne wody niemieckie, na Zalew Szczeciński. Okazało się
jednak, że most jest uszkodzony i musimy płynąć dookoła Rugii. To miał
być ostatni skok, z końcem w Świnoujściu. Wiatr jednak wzmógł się. Do
wieczora halsowaliśmy pod sporą falę.
AWARIA - NA SZCZĘŚCIE NA FINISZU
Tuż przed północą, jachtem dziwnie szarpnęło.
Wyskoczyłem na pokład. Okazało się, że pękło mocowanie watersztagu.
Efektem czego było wygięcie kosza dziobowego do góry, i uszkodzenia
rolera genuy. Na szczęcie byliśmy blisko Sassnitz. Dotarliśmy tam nad
ranem. Całe przedpołunie zeszło na zabezpieczaniu uszkodzonych
elementów. Widok raczej nieprzyjemny. Do rachunku strat dodać trzeba
było naddarcie żagla (na szczęcie niewielkie) oraz szot genuy, który
podczas akcji w nocy wkręcił się w śrubę, z nim było najwięcej fatygi.
Gdy wszystko było gotowe ruszyliśmy w kierunku Świnoujścia. Niestety
tylko na silniku - żeby nie obciążać masztu, z racji że trzymał się
teraz na jednym sztagu. Nad ranem byliśmy w Polsce. Przy kei na
Władysława IV wysiadł Wojtek. My ruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się
jeszcze w Trzebieży.
KONIEC
Do przystani PTTK
w Szczecinie-Dąbiu dotarliśmy
kwadrans po piętnastej (25 sierpnia). Sprzątanie jachtu i do domu.
Wszystkim po czterech tygodniach już się spieszyło. Do
zobaczenia........
Copyright by Andrzej Jaworski (c) 2000-2010