REJS DO NORWEGII 2001:

Pomysł był prosty popłynąć do Norwegii, zobaczyć fiordy i wrócić. Niby banalne...

Tym razem zaczęliśmy w Thyboroen na zachodnim wybrzeżu półwyspu Jutlandzkiego. Jachtem miał być ponownie S/Y "Dobry". Dzielny i sprawdzony, stalowy kecz bermudzki. W skład naszej ekipy wchodzili:
   
    Na kei stawiliśmy się wcześnie rano 28 lipca. Część dotychczasowej załogi jeszcze spała.Wymiana załóg przebiegła dość sprawnie. Jak zwykle na jachcie było już prawie całe zaopatrzenie, a nawet część naszych rzeczy. Przywieźliśmy ze sobą resztę bagaży i świeżą żywność. Tej drugiej było całkiem sporo - samochód którym przyjechał Jacek przypominał sklep warzywniczy.
 
    Wyszliśmy w morze gdy tylko byliśmy zapakowani. Pierwszy posiłek postanowiliśmy zjeść na wodzie. Za główkami okazało się, że fala jest całkiem wysoka - nie mogliśmy tego widzieć z portu schowanego w głębi lądu. Zrobienie obiadu okazało się sporą trudnością, ale dla niektórych zjedzenie jego okazało się jeszcze trudniejsze. Podczas gdy Zeniu i YoDa - poraz pierwszy oglądający morze z tej strony - "wietrzyli" się na pokładzie, Adaś próbował powstrzymać chorobę morską za pomocą "Lecha Pilsa". Po jakimś czasie nawet "wietrzenie" przestało działać i YoDa postanowił scementować z Zeniem "braterstwo w bólu" ... całe szczęście, że Zeniu - siedzący po zawietrznej YoDy - miał na głowie kaptur... Dalszą część przelotu do Norwegii nasze żółtodzioby spędziły w kojach, wychylając się co jakiś czas żeby zajrzeć do wiaderka. Gdy usłyszeli, że ląd już jest blisko - momentalnie byli zdrowi. Pierwszym portem Norwegii był Farsund. Pierwszy kontakt z lądem był powodem do wielu radosnych okrzyków.

    Następnego dnia gdy wypłynęliśmy na morze odpięła się część topwanty, przy pierwszym salingu. Zafalowanie było zbyt duże by na miejscu wejść na maszt. Musieliśmy wrócić do portu. Zaraz potem wróciliśmy na morze. Wiało dokładnie "w mordę". Do wieczora rozwiało się do 6 w porywach do 7. Halsowaliśmy pod bardzo strome i krótkie fale. Na mapie w tym miejscu widniał napis "Dangerous Waves" - teraz już wiedzieliśmy dlaczego. Przed zmrokiem weszliśmy do portu Lista. Tam przeczekaliśmy do rana.  Z Listahamna wyszliśmy dopiero przed południem. Wiatr już trochę zelżał, ale niestety kierunek pozostawał nadal niekorzystny. Co gorsza prognozy nie zapowiadały poprawy. Ze słabym, przeciwnym wiatrem kierowaliśmy się dalej na północ. Nad ranem dnia następnego znaleźliśmy się u wejścia do Egersundu, cieśniny-fjordu w kształcie litery L. Postanowiliśmy zatrzymać się na kilka godzin w niewielkiej przystani Hovland. Dalej skierowaliśmy się wzdłuż fjordu, ku jego północnemu wyjściu. Po powrocie na otwartą wodę płyneliśmy znów na północ przeciw słabemu wiaterkowi - częściowo wspomagając się silnikiem. Do długo wyczekiwanego Stavanger zbliżyliśmy się dopiero w czwartek rano. Akurat pełniliśmy z Zeniem wachtę świtową. Jeszcze przed godziną 0800 postanowiłem go zwolnić. Na pokładzie zostałem sam. Potem doszedłem do wniosku, że nie obudzę następnej wachty aż nie będzie to szczególnie konieczne. Skończyło się na tym, że manewry portowe także wykonywałem samemu.

STAVANGER I PIERWSZE FIORDY

na zdrowie i budowie    W Stavanger  staliśmy do wieczora, w międzyczasie zmieniając marinę. W samym miasteczku odnaleźliśmy (to chyba dużo powiedziane - bo było to w samym porcie) coś o czym część z nas słyszała, nie wierząc w to za bardzo. Otóż był to budynek lokalu z wielkim szyldem na fasadzie: "Na zdrowie i budowie" (obok szyldu, do ściany przymocowana była betoniarka ;). Stavanger opuściliśmy  po osiemnastej. Następnym celem był Lysefjord. Wcześniej jednak musieliśmy znaleźć czynną stację benzynową, które to zadanie wcale nie było takie łatwe.

    U wejścia do fjordu znaleźliśmy się już po zachodzie słońca. Fjord przebyliśmy już w zupełnej ciemności. Na jego końcu znaleźliśmy się przed świtem. Rano okazało się że jacht stoi w górach. Otaczały nas pionowe skalne ściany o wysokości dochodzącej do tysiąca metrów. Cały dzień spędziliśmy na dotarciu na szczyt jednej z gór, na którym znajdowało się "schronisko". Lysebotn (bo tak nazywało się miejsce gdzie cumowaliśmy), opuściliśmy dopiero w sobotę rano. Wracając przez Lysefjord podpłynęliśmy do wodospadu. Odpływając od niego natknęliśmy się na polski jacht "Jurand".

    Dalej skierowaliśmy się do Sand - niestety niewiele z tego pamiętam gdyż ze względu na dość poważną niedyspozycję większość dnia spędziłem w koi. Z Sand popłynęliśmy do Jelsy. Spędziliśmy tam troszkę ponad godzinę - nic porywającego nie chciało nas tam zatrzymać. Następnie popłynęliśmy do Boden Kirke (może Bokn Kirke - kto to wie), zacumowaliśmy tam zaraz przed czwartą w nocy. Rankiem okazało się, że i tam nie ma nic nieprawdopodobnie interesującego. Atmosferę podgrzał dopiero dziwny, prychający obiekt, znajdujący się w wodzie, tuż obok jednej z łodzi rybackich. Było kilka teorii co to - ja sądziłem, że to nurek. Po bliższych oględzinach, okazało się, że to ranny delfin. Z racji, że w Stavanger ktoś pytał o takiego delfina, postanowiliśmy powiadomić policję. Po tym fakcie postanowiliśmy niezwłocznie opuścić port.
   
    Skierowaliśmy się na otwarte morze. Wiatr był słaby i z przeciwnego kierunku. Adam szlał na pokładzie: "wybierzmy jeszcze genuę", "czemu nie możemy iść ostrzej !!!" Na niewiele się to zdało. Całą noc spędziliśmy na halsowaniu po płaskim morzu, przez cały czas oglądając nasz cel - wyspę Utsira. Osiągnęliśmy go dopiero przed ósmą rano. Dokonaliśmy, krótkiego rozpoznania terenu i po trzech godzinach płynęliśmy już dalej. Po południu dotarliśmy do wyspy Espeaver. Okazało się, że znajduje się tam przepiękny i do tego bardzo rozległy, ogród. Nas niestety ciągnęło dalej na północ. Po dobie żeglugi, przy niekorzystnych słabych wiatrach, dotarliśmy wreszcie do fiordu, na końcu którego znajdowało się Bergen.

BERGEN, CZYLI PUNKT ZWROTNY

    Do Bergen wpływaliśmy przy padającym deszczu. Jedynym rozgrzewającym faktem, było to, że przy kei stał "Jurand", do którego od razu ustawiliśmy się alongside. Było to i korzystne i przyjemne. Przyjemne, bo większą grupą mogliśmy uderzyć na miasto. Korzystne, bo Bergen to już prawie rasowe "wody pływowe" (w rozumieniu PZŻ). Niestety nasze plany wynajęcia samochodu upadły szybko w konfrontacji z kosztami takiego przedsięwzięcia. Resztę naszego półtoradobowego postoju spędziliśmy na regeneracji - ducha, ciała i sprzętu. Wyszliśmy wcześnie rano. Kierowaliśmy się już na południe. Pogoda nadal nie była zachwycająca. Do północy dotarliśmy do miejscowości Jondal, położonej w fiordzie otoczonym wysokimi szczytami. Mimo późnej pory postanowiliśmy dokonać rozpoznania. Jego wynikiem było odnalezienie sklepu i przystanku autobusowego, na którym zatrzymywał się skibus (!!!). Poszliśmy spać pełni zapału do białego szleństwa - niestety gdy rano zadzwonił budzik narciarskie pomysły nie dały się rozbudzić. Skończyło się na wykupieniu ze wspomnianego sklepu całego zapasu chleba - był bardzo podobny do polskiego, nawet pod względem ceny.

    Zaraz po południu opuścilismy Jondal. Udaliśmy się do Gjerdmumdshamn, gdzie zatrzymaliśmy się na pół godziny (daję słowo, zupełnie nie pamiętam tego miejsca - mam tylko zapis w dzienniku). Płynęliśmy dalej powoli zmierzając w kierunku wyjścia na morze. Po północy zaczął wiać nieprzyjemny, porywisty wiatr. Prawdopodobnie ze względu na górzyste ukształtowanie wokół, szkwały przychodziły z różnych kierunków i osiągały znaczną siłę. Schowaliśmy się do małego porciku, do którego wpłynęliśmy wąskim przejściem miedzy skałami. Keja, przy której stanęliśmy była bardzo dobrze osłonięta. Było przed czwartą nad ranem. Usłyszawszy gramolenie się w koi w przejściówce - w której spał YoDa - postanowiliśmy stwarzać pozory, że nadak płyniemy. Nie udało nam się jednak powstrzymać śmiechu, gdy YoDa w pełnej gotowości do wachty - w sztormiaku itd. - chciał wyjść na pokład. Od rana zabraliśmy się za sprzątanie i przygotowania do wyjścia w morze na dłuższy czas.

KONIEC FIORDÓW, WRESZCIE TROCHĘ MORZA

Zorza ? Nie tankowiec !!!    Wyszliśmy po południu. Na otwartym morzu byliśmy wczesnym wieczorem. Widzialność była bardzo słaba. Wkrótce znaleźliśmy się pod kloszem gęstej mgły. Po jakimś czasie na pokład wyrwały mnie energiczne okrzyki. Przed dziobem majaczyła wielka pomarańczowa plama. Dopiero gdy dostrzegliśmy, że z jednego z jej końców wystaje łańcuch kotwiczny - rozpoznaliśmy ją jako statek. Było to możliwe dopiero z odległości nie większej niż 50m. Dopiero wtedy dotarło do naszej świadomości jak gęsta jest ta mgła. Statek - dwustumetrowy tankowiec - minęliśmy od strony jego rufy. Po niespełna półgodziny dobiegł nas sygnał "R" nadawany przez jakiś statek. Oznaczało to "ostrzeżenie o możliwości zderzenia". Niestety z racji, że nie mogliśmy zlokalizować, z którego kierunku dobiega sygnał - nie zmianiliśmy kursu. Po chwili ujrzeliśmy kolejną pomarańczową plamę, po zbliżeniu okazało się, że przed nami zanjduje się, obiekt identyczny z tym sprzed niecałej godziny. Poczułem się nieswojo. Mgła ma jakąś swoją magiczną atmosferę. Miałem dziwne wrażenie, jakbyśmy zatoczyli koło - przyszły mi na myśl wszelkie opowieści o Trójkącie Bermudzkim i jemu podobnych. Na szczeście udało się odczytać nazwę - to nie był ten sam statek, wielka ulga.

    Z mgłą borykaliśmy się jeszcze przez ponad dobę, albo może nawet dwie. Po czym powoli, zrazu nieśmiało zaczęło wychodzić słońce. Ostatecznie wyjrzało na dobre. Wieczorem nasz wspaniały i nieugięty w swym uporze wędkarz Wojtuś, osiągnął pierwszy (i chyba jedyny) poważny sukces. Udało mu się złowić tyle ryb, że nie bardzo wiedzieliśmy co z nimi zrobić. No może wyjątkiem był Jacek, w każdym razie starczyło ich na niejeden posiłek. Następnego dnia, korzystając z sierpniowego słońca, którego nie było nam dane zaznać w ciągu minionych tygodni, postanowiliśmy się wykąpać. Żeglowaliśmy jeszcze przez dobę.

ESBJERG I DALEJ KU POŁUDNIOWI

    Morze dotąd łaskawe, postanowiło przypomnieć delikatnie pod koniec o sobie. Przed podejściem do Esbjergu rozwiało się do regularnego 6B. Wchodziliśmy do portu z wiatrem. Na farwaterze, gdzie następowało nagłe spłycenie, tworzyły się bardzo strome fale. Nasz biedny bączek niemal przeganiał nas z nadejściem kolejnych "gór wody", byłem pewien, że przewróci się i urwie - na szczęsicie tak się nie stało.

    Do portu weszliśmy wieczorem, po 99 godzinach, żeglugi. Zostaliśmy tam do następnego popołudnia. W międzyczasie usunęliśmy kilka drobnych usterek, powstałych w czasie dość długiego przelotu.

Zdjęcie rodzinne na Helgolandzie    Z Esbjergu wypłynęliśmy następnego dnia po piętnastej. W ciągu niecałej doby znaleźliśmy się na Helgolandzie. Wyspie o nietypowej urodzie oraz o dużej ilości sklepów bezcłowych. Nie spędziliśmy tam jednak zbyt dużo czasu. Zaczynał się korzystny prąd. Miało to dla nas duże znaczenie, bowiem zamierzaliśmy w kierunku Cuxhaven, leżącego przy ujściu Łaby. Występują tam silne pływy, wraz z wartkim nurtem rzeki. Na podejściu na rzekę znaleźliśmy się wieczorem. Wiatr był silny i niekorzystny. Płyneliśmy na silniku. Jachtem trzepało jakbyśmy jechali po katroflisku. Powodem była bardzo dziwna, nieregularna fala - wytwór przeciwnego wiatru i prądu rzeki oraz korzystnego prądu pływowego. Do portu dotarliśmy po północy. Nie zniechęciło to nas jednak i postanowiliśmy wziąć rowery dostępne w marinie i pojechać do odległego o 10 minut jazdy, centrum.

KANAŁ KILOŃSKI

Wejście w Kanał Kiloński     Następnego dnia wyszliśmy z portu przed dziesiątą. W śluzie, na wejściu do Kanału Kilońskiego znaleźliśmy się zaraz po południu. Było to jednak zbyt późno by pokonać niemal stukilometrowy kanał jeszcze tego dnia. Zatrzymaliśmy się więc w połowie drogi w Rendsburgu, nie wolno tam bowiem pływać jachtom w nocy. Adam szalał z pomysłem by złapać kaczkę i przyrządzić ją na pokładzie. Jacek już roztaczał wizję jak się do takiego drobiu zabrać. Reszta też żywo udzielała się w dyskusji. Na szczęscie załodze starczyło entuzjazmu jedynie do głośnego roztrząsania problemu, nie zaś do wcielania jego w życie. Wobec czego nawet Adaś traktujący to wszystko, jako jedyny, całkiem serio, musiał skapitulować - na to z resztą liczyłem. Następny dzień zaczął się wyjątkowo późno. Do wyjścia na Bałtyk dotarliśmy popołudniem. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w Laboe, bo obejrzeć łódź podwodną i ruszyliśmy wreszcie na Nasze Morze.

BAŁTYK, CZYLI WŁASNE ŚMIECIE

    Noc spędziliśmy żeglując. Rano minęliśmy most w cieśninie Fehmarnsund. Wkrótce zabrakło wiatru. Przedpołudnie i większość popołudnia upłynęło nam pod znakiem warczącego silnika. Z tego powodu zatrzymaliśmy się na chwilę w Rostocku - potrzebne było paliwo. Wychodząc stamtąd "zahaczyliśmy" też o Warnemunde. Na morzu byliśmy przed trzecią w nocy. Wiatru tym razem było nieco więcej. Około szesnastej zatrzymaliśmy się w Darser Ort - małym porciku, w którym stacjonowała tylko jednostka ratunkowa. Główną atrakcją tego miejsca była plaża dla nudystów. Po krótkim spacerze - zgodnie wszyscy w ciemnych okularach - ruszyliśmy dalej. Kolejna noc w morzu, wiar nadal słaby. Rankiem dotarliśmy do Stralsundu - mieliśmy plan by popłynąć przez wewnętrzne wody niemieckie, na Zalew Szczeciński. Okazało się jednak, że most jest uszkodzony i musimy płynąć dookoła Rugii. To miał być ostatni skok, z końcem w Świnoujściu. Wiatr jednak wzmógł się. Do wieczora halsowaliśmy pod sporą falę.

AWARIA - NA SZCZĘŚCIE NA FINISZU

Po awarii    Tuż przed północą, jachtem dziwnie szarpnęło. Wyskoczyłem na pokład. Okazało się, że pękło mocowanie watersztagu. Efektem czego było wygięcie kosza dziobowego do góry, i uszkodzenia rolera genuy. Na szczęcie byliśmy blisko Sassnitz. Dotarliśmy tam nad ranem. Całe przedpołunie zeszło na zabezpieczaniu uszkodzonych elementów. Widok raczej nieprzyjemny. Do rachunku strat dodać trzeba było naddarcie żagla (na szczęcie niewielkie) oraz szot genuy, który podczas akcji w nocy wkręcił się w śrubę, z nim było najwięcej fatygi. Gdy wszystko było gotowe ruszyliśmy w kierunku Świnoujścia. Niestety tylko na silniku - żeby nie obciążać masztu, z racji że trzymał się teraz na jednym sztagu. Nad ranem byliśmy w Polsce. Przy kei na Władysława IV wysiadł Wojtek. My ruszyliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się jeszcze w Trzebieży.

KONIEC

    Do przystani PTTK w Szczecinie-Dąbiu dotarliśmy kwadrans po piętnastej (25 sierpnia). Sprzątanie jachtu i do domu. Wszystkim po czterech tygodniach już się spieszyło. Do zobaczenia........


Copyright by Andrzej Jaworski (c) 2000-2010