REJS DO SZWECJI 2000:

    Zaczęło się w Stralsundzie. Na kei stawili się: Jacek - mój kolega z liceum, już wcześniej razem pływaliśmy - jak się miało okazać najważniejsze ogniwo jachtowego ekosystemu (nie doszukujcie się zbyt głębokiego sensu), Wojtek - kolega z kursu na sternika, Ania - ukochana Wojtka, Kuba - kolega Wojtka zdaje się, że z podstawówki - siła spokoju, no i oczywiście ja. Przygotowania do wypłynięcia nie były szczególnie długie - większość zaopatrzenia była już zapakowana na jacht w Szczecinie miesiąc wcześniej. Wrzuciliśmy na pokład bagaże i resztę prowiantu. Dalej herbatka ze schodzącą załogą i wreszcie zostaliśmy sami...

    Wyszliśmy dopiero następnego dnia. O 5.20 przepłynęliśmy pod mostem i dalej na Greifswalder Boden. Był całkiem przyjemny wiaterek z korzystnego kierunku - idealne warunki na początek rejsu. Wyznaczyliśmy sobie kurs "gdzieś na Bornholm". Do wieczora byliśmy już na Bałtyku. Wreszcie prawdziwe morze. Niestety wiaterek się odkręcił i do Bornholmu musieliśmy halsować. Gdzieś nad ranem po minięciu latarni Due Ode nadszedł moment by wybrać, do którego portu wejdziemy. Do wyboru było Nexo i Svaneke. Padło na Svaneke - jedynym i ostatecznym argumentem było stwierdzenie: "... bo tam jest fajna świetlica". Istotnie jeszcze przed południem dotarliśmy do portu.

SVANEKE

W świetlicy w Svaneke    Na miejscu stał polski jacht "Zryw", wkrótce dołączył do nas także "Śniadecki", z przecudacznym kapitanem zakochanym w UKF-ce. Człowiek ów maniakalnie wywoływał wszystkie polskie jachty w promieniu trzydziestu mil. Początkowo zakładaliśmy, że wyjdziemy przed zmrokiem, ale rozwiało się na tyle mocno, że postanowiliśmy zostać do wczesnego rana. Wieczór za to spędziliśmy w przemiłej atmosferze, na tzw. "wieczorku rozpoznawczo-zapoznawczym", w towarzystwie załóg wyżej wymienionych polskich jachtów. Impreza odbyła się oczywiście w świetlicy. Zakładane wczesnoranne wyjście okazało się falstartem, z powodów czysto technicznych.

    Około dziewiątej udało się wreszcie wypłynąć. Kierunek Gotlandia. Morze dość mocno rozkołysane, wiatr - bajdewind, dalej przechodzący w półwiatr. Ostatecznie przed wieczorem mieliśmy baksztag, a w końcu fordewind.Wiało i kiwało na tyle mocno, że zamiast cieszyć się "jazdą" z wiatrem, męczyliśmy się z utrzymaniem kursu na fali - ostatecznie halsowaliśmy baksztagami. W środku nocy minęliśmy skrzyżowanie dróg morskich dużych statków. Nad ranem na prawym trawersie znalazł się południowy cypel Gotlandii. Dalej płynęliśmy wzdłuż zachodniego brzegu wyspy. Minęliśmy dwie wysepki Lilla Karlso i Stora Karlso. Ostatecznie wpłynęliśmy do Visby.

VISBY

Zwiedzanie Visby    Zwiedzanie miasta poszło dość sprawnie - większość z nas już kiedyś tam była. Zaraz  po powrocie na jacht zgłosili się do nas celnicy. Dwóch niezbyt przyjemnych panów weszło na jacht. Kazali wypełnić deklarację celną i sporządzić listę załogi. Wyglądali na dość zaskoczonych, gdy z dokumentów dowiedzieli się, że poza jedną "małolatą" wszyscy mamy po 19 lat. Z portu wyszliśmy późnym wieczorem - wzbudzając conajmniej zaciekawienie wśród imprezujących załóg zachodnich jachtów.

    Po minięciu główek portu okazało się, że wieje bardzo słabo. Zdecydowaliśmy się popłynąć dwie godziny, które zostały do północy, na silniku. Dalej postawiliśmy żagle - dla formalności - i wyłączylismy silnik. Do rana nie przebyliśmy więcej niż 3 mile. W ten sposób wyglądał zresztą cały następny dzień. Nikt się szczególnie tym nie martwił - nigdzie się nam nie spieszyło. Dzięki bardzo słabemu wiatrowi i praktycznie niezauważalnemu falowaniu mogliśmy zrobić sesję zdjęciową spoza jachtu, a także przy okazji Jacek dokonał jednego z wielu swoich wyczynów kambuzowo-kulinarnych jakim były placki ziemniaczane.

    Do szkierów szwedzkich dopłynęliśmy dopiero wczesnym rankiem dnia następnego. Minęliśmy Landsort i dalej niespiesznie płynęliśmy labiryntem szlaków wodnych między skalnymi wysepkami. Wiatr nadal nie był skory do zbyt wielkiego wysiłku. Zmierzaliśmy w kierunku Sztokholmu. Do wieczora nie udało się dopłynąć do wąskiego przesmyku stanowiącego południowe wejście do miasta, więc zatrzymaliśmy się na wysepce o nazwie Dalaro Skans. Jej niewątpliwą zaletą było to, że nie trzeba było płacić za postój. Poza tym nie było na niej nic ciekawego. Widać było, że tam już się sezon skończył.

STOCKHOLM

Postój w Stockholmie    Następnego dnia ruszyliśmy na podbój stolicy. Zwiedzanie i takie tam... Spedziliśmy tam dwie noce, po czym wieczorem wreszcie wyszliśmy w kierunku Vaxholmu. Tam zatrzymaliśmy się na kolejną noc. Stanie w portach powoli zaczynało być męczące. Następnego dnia obraliśmy kurs około południowy - to oznaczało, że zaczynamy już wracać. Żegluga przy w miarę korzystnym wietrze przez szkiery nie była zbyt wymagająca. Nasz niezmordowany kuk postanowił popisać się po raz kolejny. Na tapetę trafiły pierogi. Do pory obiadowej gotowa była odpowiednia ilość porcji. Na tym jednak Jacek nie poprzestał.
   
    W międzyczasie zapadł wieczór. W nocy weszliśmy do Nynashamn. Jacht pod pokładem był obrazem nędzy i rozpaczy - promieniującej od kambuza. Najgorsza była wszechobecna mąka. Ze względu na bardzo późną porę - była chyba trzecia w nocy - sprzątanie odłożono na rano. Po krótkim śnie wszyscy zabrali się do sprzątania - z kukiem na czele. Żeby wszystko porządnie wyczyścić trzeba było jacht "przewrócić na lewą stronę". Ostatecznie obliczyliśmy, że od rozpoczęcia tego ekstrawaganckiego jak na warunki jachtowe, przedsięwzięcia jakim jest gotowanie pierogów, do zakończenia sprzątania po nim minęły, bagatela, 22 godziny.

    Jeszcze przed południem wyszliśmy w kierunku morza. Wiatr był niekorzystny. Położyliśmy się na prawy hals. Zaraz po ponownym minięciu Landsortu, podczas wybierania bezana "na blachę", nasz wspaniały kuk - Jacek urwał knagę. Nikt by może tym się bardzo nie przejął, gdyby nie fakt, że minionej nocy do tej knagi była przymocowana cuma rufowa - poprowadzona na bojkę - powstrzymująca jacht przed uderzeniem dziobem w betonowy pomost. Ale to był dopiero początek, zaledwie zły znak. Dzień dalej biegł swoim morskim torem - na obiad znowu pierogi...

AWARIA - SPRZĘTU I CZŁOWIEKA

Pływanie z rumplem awaryjnym    Przed piątą rano dnia następnego z pokładu zaczęły dochodzić jakieś niezrozumiałe okrzyki, gęsto przyprawione przekleństwami. Okazało się, że nawalił układ hydrauliczny steru - koło sterowe kręciło się jak karuzela. Awaria okazała się nie do usunięcia na morzu. Więc wyciągnęliśmy zapasowy rumpel i ze względu na niekorzystny wiatr, skierowaliśmy się ponownie do Visby. Manewr podejścia z zapasowym rumplem musiał wyglądać dość osobliwie, ale udało się go wykonać bez większch ekscesów. Cała trudność polegała na tym, że sternik był w stanie utrzymać ster tylko w dwóch pozycjach: "prawo na burt" lub "lewo na burt". A to ze względu na sporą siłę, z jaką działał strumień wody wyrzucany spod śruby na płetwę steru.

    Na obiadokolację ponownie pierogi - co prawda wykazywały już pewne symptomy nieświeżości, ale po takich przeżyciach każdy chciał się najeść nie zważając na podobne szczegóły. Okazało się, że potrawa dała się we znaki tylko mnie - następny poranek miałem stracony. Najbardziej zastanawiające było to, że jako jedyny wieczorem nie piłem piwa - pierwszy raz w życiu rozchorowałem się z powodu niepicia alkoholu. Rano okazało się, że na Gotlandii nie mają odpowiednich części. Po serii telefonów i e-maili rozesłanych chyba po całej Europie przez naszego przyjaciela, monitorującego całą sprawę z Polski, udało się ustalić, że najdogodniejszym miejscem na naprawę będzie Kalmar. Zdecydowaliśmy się wypłynąć dalej w morze.

    Do nietypowego sposobu sterowania przyzwyczailiśmy się dosyć szybko. Tym razem wiatr był znacznie korzystniejszy. Lecz gdy dotarliśmy do Kalmar Sundu zupełnie go zabrakło. Do wieczora dotarliśmy na wysokość portu Borgholm, postanowiliśmy przycupnąć tam na noc. Rano przestawiliśmy się do Kalmaru. Namiary podane z Polski wskazywały, że miejscem, do którego mamy się udać, celem nabycia części do układu sterowego, jest znany mi już sklep pewnego starszego Szweda. Moje wcześniejsze doświadczenia z nim nie należały do najmilszych. Żywił wyraźną niechęć do Polaków. Po krótkiej rozmowie z jego synem, który w przeciwieństwie do ojca mówił po angielsku i był całkiem sympatyczny, ustaliliśmy, że są w stanie sprowadzić potrzebne części w ciągu doby. Niestety następnego dnia nie otrzymaliśmy potrzebnych artykułów. Nie była to jednak wina "naszych Szwedów", lecz szwedzkiego dystrybutora części do naszej maszynki sterowej. Z Polski znowu popłynęła rzeka e-maili, tym razem od razu do centrali firmy w Holandii. Nam jednak nie pozostało nic, tylko kontynuować rejs na osprzęcie zapasowym. "Nasi Szwedzi" wydawali się być całkiem szczerze przejęci tym, że wypłyniemy na morze bez sprawnego steru.

W KIERUNKU DOMU

    Istotnie, skierowaliśmy się na Bornholm. Tym razem popłynęliśmy do Nexo. Reakcja niektórych polskich żeglarzy będących w porcie, widzących nasz ster, była trochę zaskakująca - mieli z nas niezły ubaw. Ale sprawnie wykonany manewr wpasowania się w miejsce w kącie portu, które wydawało się być uszyte na "Dobrego", trochę ich uciszył. Z Nexo wyruszyliśmy już w kierunku Polski. Do Świnoujścia weszliśmy w nocy, do rana staliśmy na Władysława IV. Po śniadaniu uderzyliśmy w kierunku Trzebieży. Byliśmy tam po południu. Na koniec Jacol postanowił się popisać po raz trzeci. Na ostatnią kolację była góra szaszłyków z grilla. Następnego dnia popłynęliśmy do Szczecina. To był już koniec naszej wyprawy. Pakowanie, sprzątanie i do domu...

Do następnego roku...

Copyright by Andrzej Jaworski (c) 2000-2010